Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu tak się utarło w polskich mediach, że głos tych, którzy wiedzą najmniej o danym temacie jest najgłośniej słyszany. Bo jakby nie spojrzeć na dzisiejszą scenę "wielkich mediów" to kto tu najgłośniej jest słyszany? Oczywiście prócz redaktorów i dziennikarzy powalających swą rzetelnością... Ano słychać wszelkiego rodzaju celebrytów, którzy są znani z tego, że są znani. Do nich możemy bez większej kozery zaliczyć również posłów na sejm jak i ministrów czy różnego rodzaju partyjnych watażków. O ile czasem znajdzie się ktoś kto wie co mówi i o czym mówi, to tak przez większość czasu będzie bełkot na miarę "pieniądze biorą się z budżetu".
Ale nie o politykach dziś miało być, a o liście tegorocznej maturzystki, który to odbija się szerszym echem niż to zwykły tego typu spostrzeżenia (zwłaszcza, że ani formą, ani treścią nie wybija się na cóż.. żadne wyżyny) czynić.
Nie będę tu kopiował całości, a odniosę się jedynie do kluczowych punktów ów apelu maturzystki.
W porównaniu z maturą mojej siostry starszej o 14 lat jest to matura dla DEBILI
Zacznijmy od tego, że porównywanie nowej matury do starej sensu nie ma, bo przede wszystkim zmieniło się podejście do tego egzaminu oraz cały tok kształcenia. Nowa matura to matura pokolenia testów i pytań zamkniętych. Pokolenia, które nie ma myśleć, a które ma wpasować się w klucz (pośrednio stąd też wynika znikoma ilość osób zdających np. informatykę na maturze w porównaniu do liczby przyszłych studentów kierunków pokrewnych). Zakres materiału na maturę jest co roku okrajany, czego przykładem chyba najdobitniejszym jest matematyka, w której to w ciągu kilku lat usunięto całki, różniczki, a nawet większą część logarytmów.
Jednak czy można powiedzieć, że jest to matura dla DEBILI? Cóż tak daleko bym się nie posuwał. Bo choć faktem jest, że zasób wiedzy młodzieży z roku na rok jest coraz mniejszy (czego efektem są choćby obowiązkowe zajęcia wyrównawcze z matematyki, czy fizyki na uczelniach technicznych...), to jednak nie do końca jest to wina tych dzieciaków. Spójrzmy prawdzie w oczy - kto z nas mając te naście lat siedziałby po szkole nad książkami i uczył się samemu czegoś co w szkole nigdy mu się nie przyda? Oczywiście poza jednostkami i osobami hobbystycznie poszerzającymi swe horyzonty w określonych dziedzinach to takich osób ze świecą szukać (a w dzisiejszych czasach to i samą świecę ciężko znaleźć). Tak oto młody człowiek stoi dziś w sytuacji, w której w szkole eksploatuje się jego siły tak fizyczne (więcej godzin WF, bo "dzieci się nie ruszają") jak i umysłowe (więcej zajęć, kółek i korepetycji, bo "dzieci się słabo uczą"), a potem dziwują się ludzie, że młodzian nie uczy się pilnie w domu i nie ma ochoty biegać po orliku...
tablice matematyczne, fragment z którego wystarczy coś wypisać
To, że na maturze są tablice matematyczne jest akurat jak najbardziej słuszne, a bezsensem jest wymaganie pamiętania wzorów. Maturzysta ma wiedzieć co, gdzie i jak zastosować, a nie pamiętać, czy we wzorze była suma po i od 0 do n czy może od 1 do n-1... a dlaczego? Bo nie ma na to czasu. Matura trwa za krótko i zawiera za dużo zadań. Może wydawać się to dziwne, ale "przełączanie się" pomiędzy partiami materiału, które wg ministerstwa przyswajaliśmy przez 12 lat w ciągu kilku minut jest mimo wszystko wysiłkiem. Niestety problem ten o ile w ogóle ktoś zauważa, to próbuje go rozwiązać poprzez umieszczanie coraz to większej ilości prostszych zadań w miejsce mniejszej ilości trudniejszych... I tak dochodzimy do kuriozalnej sytuacji, że na maturze z matematyki więcej czasu zabiera czytanie treści zadań i zgadywanie co autor miał na myśli, niż samo szukanie rozwiązania.
bez nauki można bardzo ładnie wyjść na ocenę dostateczną czy nawet dobrą
Odkrycie godne niemal nobla. Powody takiej sytuacji są dwa:
- obowiązek szkolny i rejonizacja
- podstawa programowa
i jeden jest gorszy od drugiego.
Niestety obecnie uczeń, który całkowicie nic nie robi i ma w poważaniu nauczycieli i/lub rodziców jest praktycznie nie do ruszenia. Można go skierować do poradni, ale tylko jeśli rodzic wyrazi na to zgodę... i doprowadzi tam dziecko. Najgorszą karą jaka spotka go w szkole to zostanie na kolejny rok (co samo w sobie jest wyczynem)... ale ile razy może taki uczeń powtarzać klasę? I jaka jest szansa, że w międzyczasie
nie zejdzie na złą drogę? Do tego dochodzi pewna niechęć dyrektorów placówek do zostawiania uczniów w klasach - dlaczego? Cóż dyrekcja (jak i cała szkoła) nie jest zawieszona w próżni. Wkoło latają ludzie z kuratorium, dyrektorzy innych szkół, jak i przedstawiciele różnych miejskich i rządowych instytucji. Innymi słowy - uczeń, który powtarza klasę, lub który ma słabe wyniki na egzaminie jest obecnie postrzegany przede wszystkim jako nieprzyjemna wizytówka dyrekcji i grona pedagogicznego danej placówki (stąd m.in. przypadki pomagania uczniom podczas egzaminów), a nie jako osoba mająca trudności z przyswojeniem materiału i z trafieniem w klucz. Do tego ucznia usunąć ze szkoły (która jest w jego rejonie) praktycznie się nie da i nawet jeśli jakimś cudem uda się go zmusić do chodzenia na lekcje to swoim zachowaniem sukcesywnie będzie demoralizował resztę klasy (jakby jakiś rodzic się jeszcze zastanawiał, gdzie jego pociecha nauczyła się przekleństw to może z dużym prawdopodobieństwem założyć, że źródłem są rówieśnicy w szkole...).
A co do tego ma podstawa programowa? Jedną rzecz - podstawa wypełniona jest materiałem, który trzeba wkuć, a że możliwości sprawdzenia ile uczeń materiału przyswoił są ograniczone to sprawdza się to wyrywkowo... Stąd rośnie szansa różnej maści kombinatorów na pozytywne oceny. Poza tym któż z nas nie uświadczył przedwakacyjnego maratonu w poprawianiu ocen? To jest dopiero przekleństwo systemu edukacji promujące postawę 3xZ (Zakuć, Zdać, Zapomnieć), bo nie ma co liczyć, że zdając 3/4 rocznego materiału w ciągu miesiąca uczeń nie tylko zapamięta informacje na lata, ale jeszcze będzie rozumiał co one oznaczają i jak je można wykorzystać w życiu.
na szkołach wyższych, uniwersytetach szara masa głupków, którym rodzice zapłacą za studia zaoczne i wtedy mają papierek i magisterkę.
Owszem zdarzają się szkoły typu "Kup Sobie Wykształcenie", ale w większości to są uczelnie całkowicie prywatne i czy ktoś tam studiuje "zaocznie" czy "dziennie" znaczenia nie ma... zresztą teraz mówi się na to studia "stacjonarne" (dzienne) i "niestacjonarne" (zaoczne).
Do tego śmiem twierdzić, że mimo wszystko więcej
głupków jest na studiach dziennych/bezpłatnych, na których to student żyje sobie na garnuszku rodziców lewitując w błękitnych chmurach w oderwaniu od codzienności. Jakoś nie ma tłumów przy płatnych studiach na kierunkach tzw. humanistycznych... Mimo wszystko gdy ktoś za coś płaci to wymaga i oczekuje, że czegoś się nauczy. Przy podejściu "mam to za darmo" takich oczekiwań praktycznie nie ma (a jeśli są, to szybko giną w tłumie codziennej walki z uczelnianym aparatem).
Nie widzę swojej przyszłości w Polsce, kocham ją, ale jak patrzę co robią obecne rządy to chce mi się płakać.
Fakt władza od końca PRL de facto realizowała jeden scenariusz edukacyjny mający na celu zniszczenie szkolnictwa zawodowego i wyciągnięcie do maksimum statystyk związanych z liczbą "wykształconej" młodzieży. Pod tym względem nie ma różnicy czy mówimy o SLD, PiS czy PO, bo wszyscy robili dokładnie to samo od czasu do czasu jedynie markując jakieś ruchy, które koniec końców wymiernych rezultatów nie dawały. Trudno się dziwić zresztą, bo ciężko przekonać nagle ludzi by szli do zawodówek, skoro przez lata mowa była, że to po studiach będzie praca, pieniądze i błogie życie.
Nie chcę wyjeżdżać, zostawiać rodziców, znajomych, ale w Polsce za 1500 zł nie da rady się utrzymać. Nie chcę też siedzieć do końca życia na garnuszku u rodziców, bo pora wylecieć z gniazdka, ale sobie nie poradzę.
Tutaj to już przesada... za 1500zł to można się utrzymać (nawet w Krakowie ^.^). Owszem w dostatki się wtedy nie opływa i zapewne wiąże się to z wynajmowaniem mieszkania w kilka osób - ale się da. Inna sprawa, że celowanie w pensję 1500zł przy ambicjach do samorozwoju i studiów by
mieć większą możliwość pracy
jest trochę zatrważające. Taką pensję to można mieć nie idąc na żadne studia... i jeśli ma się ktoś męczyć 3-5 lat by dalej tyle zarabiać to faktycznie studia są bezcelowe. Dodam jedynie, że jeśli się coś potrafi to można zarabiać więcej... :)
Jestem załamana, chyba tylko rewolucja pomoże.
Rewolucje... marzenie młodych, którzy w życiu ani cierpienia, ani żadnych wartości, ani problemów nie poznali. To tak samo jak w tej przypowiastce o górnikach i przedsiębiorcach - dlaczego ci pierwsi mają wysokie emerytury, a ci drudzy wysokie podatki? Bo górnicy mogą jechać pod sejm i demolować stolicę, a przedsiębiorcy i tak muszą zapłacić podatki nawet jak nie pracują (o biurokratycznych papierach nie wspominając).
Tu nie potrzeba rewolucji, tu potrzeba ewolucji. Potrzeba by społeczeństwo solidarnie powiedziało "NIE". Niestety póki co dalej panuje u nas podejście "póki mi nie grożą to siedzę cicho i patrzę jak biją innych"... i tak siedzi ponad połowa rodaków (czego frekwencja wyborcza jest wymarzonym dowodem). Część bo już nie wierzy w żadne zmiany, część bo jest jej dobrze, a części po prostu nie chce się tym interesować. Bo tak łatwiej...
No comments
Write new comment